jak-przez-wf-znienawidzilam-aktywnosc-fizyczna

Jak przez WF znienawidziłam aktywność fizyczną – moja historia

Dokładnie 6 lat temu – 18 sierpnia 2014 roku założyłam bloga i opublikowałam pierwszy wpis. Od tej pory co roku publikuję jakiś post „rocznicowy”. Początkowo było to raczej pierdu-pierdu o blogu i blogowaniu, ale z czasem postanowiłam pójść w bardziej ambitnym kierunku. W zeszłym roku napisałam najbardziej osobisty, szczery, ale i dla mnie trudny post z moją historią – „Ciemna strona perfekcjonizmu”.

Teraz też chciałam się podzielić kawałkiem swojej historii – ku refleksji. Będzie o tym, jak przez WF znienawidziłam aktywność fizyczną. Ten wpis chodził za mną od jakiegoś czasu, bo myślę, że nie jestem odosobnionym przypadkiem. Dodatkowo moment na poruszenie takiego tematu jest całkiem niezły, bo za 2 tygodnie uczniowie wrócą do szkół. A przynajmniej takie są zapowiedzi, bo w tym korona-roku 2020 to właściwie niczego pewnym być nie można… ? Zostawiam jednak aktualnie teraźniejszość z boku i cofam się myślami do początków podstawówki.

 

Jak przez WF znienawidziłam aktywność fizyczną?

Tak jak pisałam rok temu, od zawsze byłam pilnym uczniem vel kujonem i zależało mi na dobrych stopniach. Jednocześnie – również od zawsze – byłam niska, drobnej budowy, zasięgając literackiego języka, można by rzec „wątła”. W każdym bądź razie ani silna ani szybka nie byłam. W efekcie ze wszystkimi przedmiotami radziłam sobie bez problemu z wyjątkiem wuefu.

Zapewne wiele i wielu z Was ma podobne wspomnienia, że lekcje WF dziewczyn polegały na grze w siatkówkę, a chłopców – w „nogę”. Początek lekcji to oczywiście skompletowanie dwóch drużyn wybieranych przez wuefowe prymuski. Najpierw „zgarniane” były najlepiej grające dziewczyny, które każda chciała mieć w swojej drużynie, a te, które grać nie umiały, zostawały na szarym końcu. Ja zawsze byłam tą ostatnią, niechcianą przez nikogo, która trafiała się jakieś drużynie jak kukułcze jajo. A jak któraś z wybierających śmiała wziąć mnie spośród dwóch pozostałych z obiema lewymi nogami, to słyszałam, jak inne dziewczyny komentowały z wyrzutem „Ale dlaczego wzięłaś JĄ??”. Oczywiście przy okazji nasłuchałam się jęków zawodu, pogardliwych prychnięć, widziałam wznoszone ku górze spojrzenia wyrażające „za jakie grzechy ona jest w naszej drużynie”, a potem wlokłam się jak skazaniec na swoją połowę boiska. W takich momentach marzyłam tylko o tym, żeby zapaść się pod ziemię, przestać istnieć, a ławka rezerwowych była dla mnie wybawieniem. I tak kilka razy w tygodniu przez wiele lat.

Jak nauczyciela nie było przez całą lekcję, to udawało mi się pozostać w bezpiecznym azylu ławki rezerwowych, bo i nikomu z grających nie zależało, żeby ten stan zamieniać, ale czasami trzeba było wejść na boisko. Stałam więc między liniami wyznaczającymi pole gry, z tą koszmarną, zżerającą mnie od środka świadomością, że jestem do niczego, że nie umiem grać, że nikt mnie tu nie chce. Jak udało mi się odbić piłkę, to reszta drużyny była w ciężkim szoku, ale częściej jednak nie udawało mi się nic zrobić, bo przekonanie, że grać nie umiem paraliżowało mnie skutecznie. Zbierałam więc głównie cięgi od innych dziewczyn za to, że nie odbiłam piłki, że zaserwowałam w siatkę, a nierzadko także za to, że komuś innemu coś nie wyszło. Kozioł ofiarny – do usług. I tak błędne koło kręciło się w najlepsze – nie umiem grać, więc unikam grania, jak to tylko możliwe, więc nie uczę się, nie mam możliwości wyrobienia w sobie umiejętności, więc nadal gram beznadziejnie.

Oczywiście były też inne sporty, których nienawidziłam równie mocno – wszelkiego rodzaju wyścigi, gra w „dwa ognie” (brrr… ?), rzucanie piłką lekarską (oj, tak, rzucanie piłką lekarską w wykonaniu kurdupla musiało być pociesznym widokiem dla innych uczniów), o koszykówce nie wspominając.

Jak zatem miałam polubić aktywność fizyczną, skoro kojarzyła mi się z upokorzeniem?

 

Sporty zespołowe nie dla mnie

Dopiero później w gimnazjum i liceum zaczęły się pojawiać zajęcia, które lubiłam. W gimnazjum raz w tygodniu zajęcia WF-u miałam na basenie i pamiętam, jak dostaliśmy od nauczyciela zadanie-wyzwanie, żeby pływać bez zatrzymywania się przez 20 minut. Osoby, którym się uda, miały dostać piątkę, a jeżeli się nie uda, to bez oceny. Przystąpiłam do zadania z przekonaniem, że nie dam rady, ale żadna „kara” mnie za to nie czeka. Pływałam sobie bardzo spokojnym tempem moją ulubioną żabką i… dałam radę. Byłam wtedy naprawdę szczęśliwa! Udało mi się, zrobiłam to dla siebie, nie ścigając się z nikim, nie konkurując na zasadzie „kto przepłynie szybciej” czy „kto przepłynie więcej basenów”. Tu nie było najlepszego i najgorszego, pierwszego i ostatniego, nie było drużyn, w których ktoś jest „najsłabszym ogniwem”.

W liceum zajęciami, które lubiłam, był aerobik na stepach. Każdy ćwiczył dla siebie, nie chodziło o żaden wynik. Jedyna rywalizacja, o jakiej można mówić, to mierzenie się z samym sobą – żeby podczas kolejnych ćwiczeń nogi się nie plątały, żeby wykonywać ćwiczenia w odpowiednim rytmie, poprawić technikę.

Nadal niestety, zarówno w gimnazjum, jak i w liceum, większość zajęć polegało na grach zespołowych, których nie cierpiałam, ale powoli zaczynałam odkrywać, że istnieją aktywności, które nawet lubię. Gwoli ścisłości – poza aktywnością w szkole czasami jeździłam na rolkach, na rowerze, zimą na nartach, przez jakiś czas chodziłam na tenis – ale jednak w porównaniu z WF-em kilka razy w tygodniu, te dodatkowe aktywności były stanowczo rzadsze i nie sprawiły, że pokochałam sport. Poza tym robiłam to raczej dlatego, że rodzice chcieli.

 

Ćwiczę, bo chcę

Minęło trochę czasu zanim zaczęłam robić jakieś ćwiczenia sama z siebie, nieprzymuszana przez nikogo. Miałam jakąś blokadę stworzoną przez nieprzyjemne doświadczenia ze szkoły, przekonanie, że aktywność fizyczna jest nie dla mnie. Intuicyjnie unikałam ruchu, z którym miałam przykre skojarzenia. Teraz lubię chodzić, złapałam bakcyla na nordic walking. Przychodzą takie momenty po wytężonej pracy, że czuję, że muszę wyjść, muszę się poruszać, bo inaczej oszaleję. Ale kilka lat temu nie miałam czegoś takiego.

Jak napisałam na początku, ten post jest do refleksji. Bo czy po to są zajęcia WF-u w szkołach, żeby uczyć niechęci do aktywności fizycznej? Dlaczego ci uczniowie, którzy są niżsi i naturalnie słabsi fizycznie mają czuć się gorsi? I wcale nie chodzi tu o oceny (mi summa summarum nauczyciele nie stawiali na koniec semestru złych ocen, bo miałam czwórkę czy piątkę zamiast szóstki), ale przede wszystkim o poczucie odrzucenia przez grupę rówieśniczą.

 

Co z tym WF-em?

Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że ruch jest bardzo ważny dla zdrowia. Ale naturalnym jest, że jeżeli aktywność fizyczna kojarzy się z czymś przykrym, to jak się skończy szkolny obowiązek, będzie się tej aktywności unikać jak ognia. Tak samo, jeżeli zdrowe odżywianie kojarzy się z wmuszaniem w siebie sałaty, to bynajmniej nie zachęca to do zmiany swoich nawyków żywieniowych.

Ciekawa jestem, czy wśród Was są osoby, które mają podobną historię? Czy też byliście „nogą” z wuefu? Jak to wpłynęło na Wasze dalsze życie?

2 komentarze

Skomentuj

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.